Nauczyć się żyć… z bólem

W jednej z wiadomości ktoś zapytał czy nauczyłam się żyć z bólem?
Odpowiem krótko: – To chyba niemożliwe.

Oczywiście w miarę upływu czasu człowiek przyzwyczaja się się do wielu rzeczy. Ja nauczyłam się funkcjonować nafaszerowana trammalem i z bólem, ale do pewnego poziomu. Pracuję, maluję, piszę łykając takie dawki trammalu, przy których normalny człowiek leżałby pokotem i spał. 

Ja pracuję. Do tego jakoś można się przyzwyczaić.
Mogę opanować ból podczas rozmowy z klientem, z rodzicami czy z dzieckiem. To ostatnie jest zresztą najbardziej wymagające, bo dziecku nie okazuję tego, co czuję tak naprawdę. Wystarczy, że widzi jak mdleję albo nie mogę wstać z krzesła. Jego przerażenie ma podłoże dosyć egoistyczne, bo przede wszystkim boi się o siebie, co z nim będzie, kiedy mnie zabraknie. Myślę, że wyobraźnia i poziom empatii w jego wieku nie pozwalają na nic więcej 😉 Ale może to dobrze…

Nie wiem co znaczy nauczyć się żyć z bólem. Można funkcjonować z bólem i wykonywać podstawowe obowiązki codzienne. Ale radość z życia, czerpanie z niego pełnymi garściami, delektowanie się małymi przyjemnościami… to sprawy, które są poza moim zasięgiem. 

Codziennie rano wita mnie ból głowy, ból nóg, dłoni, większy bądź mniejszy niedowład lewej nogi, prądy w ciele i w głowie. Codziennie rano powtarzam sobie, że pomimo to wstanę, bo chcę coś jeszcze w życiu zrobić. Codziennie rano zmuszam się, żeby stanąć na podłodze stopami i przeżyć pierwsze zetknięcie nadwrażliwych stóp z ziemią. Codziennie rano próbuję nastroić się do uśmiechu, choć to akurat wychodzi mi coraz trudniej…