Mój kotek, Leon. po dramatycznej walce z FIP, kocim koronawirusem, odszedł.
Kiedy odkryliśmy chorobę było już za późno. Właściwie za późno było już w momencie, kiedy zachorował, ponieważ na tę chorobę nie ma lekarstwa. Od momentu diagnozy do dnia, kiedy zdecydowaliśmy się go uśpić minęło 13 dni.
Walka była nierówna. Choroba wyżerała go od wewnątrz, tworząc martwicze zmiany w jego narządach.
Byliśmy bez szans.
Na naszych oczach, z dnia na dzień wesoły, ciekawy życia kot norweski zmieniał się i umierał.
Nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego. Nawet lekarze nie wiedzieli jak szybko postąpią w nim zmiany, jak szybko nastąpi śmierć… Mówili o kilku tygodniach, tymczasem jego umieranie trwało zaledwie kilkanaście dni. Pomimo leków wspomagających, kroplówek, interferonu, ostrych zastrzyków zbijających gorączkę, przeciwbólowych…
Był taki dzień, środa. Za oknem świeciło słońce. Przedpołudniem wyszłam z Leonem na jego ulubiony spacer po piętrach klatki schodowej naszej kamienicy. Zazwyczaj, podczas tych wypraw, biegał po schodach, był ciekawy każdego listka, kamyczka, każdego zapachu.
Tym razem było inaczej.
Powoli zszedł na półpiętro, położył się na posadzce i przymknął oczy. Gładziłam go po jego długiej lśniącej sierści i mówiłam:
– Będzie dobrze… Będzie dobrze.
I wiedziałam, że to jest koniec.
Mój Leon, przyjaciel, towarzysz życia.
Nie ma go. Zasnął na moich kolanach 25 lutego 2021 roku, niedługo po tym jak skończył trzy lata…
Bardzo mi go brakuje.