Czekałam na kolejnym krzesełku, w kolejnej poczekalni, przed kolejnym gabinetem, kolejnego neurochirurga… Słuchałam muzyki. Zbyszek rozmawiał przez telefon. Drzwi gabinetu otworzyły się. Stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna o dobrym spojrzeniu. Weszłam do środka.
Opowiedziałam w skrócie swoją historię. Przypomniałam, że byłam u niego mniej więcej rok wcześniej. Pokazałam wynik MRI. Profesor M., uważnie mnie wysłuchał. Potem zaczął czytać opis rezonansu. Powoli, spokojnie. Odłożył kartkę, popatrzył na mnie z uwagą i zadał pytanie:
– Rozumiem, że decyduje się Pani na operację, mikrodekompresję?
– Tak – odpowiedziałam.
– Wobec tego proszę zgłosić się ze skierowaniem, na oddział neurochirurgii, do szpitala. Tam Panią zoperuję – uśmiechnął się delikatnie.
– Panie Doktorze… – spytałam – kiedy mógłby Pan wykonać zabieg?
– Myślę, że w listopadzie – padła odpowiedź.
– Tak szybko?! – krzyknęłam.
– Tak. Przecież to straszna choroba. Nie można z nią żyć.
Ogarnął mnie spokój. Wreszcie ktoś okazał mi zrozumienie. Poczułam, że trafiłam na człowieka, który wie o czym do niego mówię. Który rozumie mój ból, strach, desperację…
– A jakie mam szanse, że po operacji będę zdrowa – ośmielona, zadałam kolejne pytanie.
– Statystycznie 85% wykonanych mikrodekompresji przynosi pozytywny skutek. W Pani przypadku wszystko wskazuje na to, że powinno się udać. Myślę, że warto spróbować. Tak żyć Pani przecież nie może…
– Właśnie – odpowiedziałam bez zastanowienia – tak żyć nie można. Już dwa razy stałam na balkonie i zastanawiałam się czy nie skoczyć…
– Niech Pani jeszcze chwilę wytrzyma… Pomogę. – usłyszałam.
Wyszłam z gabinetu i pierwszy raz od dłuższego czasu,poczułam się szczęśliwa. Może nie do końca szczęśliwa, ale na pewno wróciła do mnie wiara w ludzi i w cały ten świat. Ktoś mnie rozumiał. Ktoś chciał pomóc.
Zrelacjonowałam wizytę Zbyszkowi. Jechaliśmy do domu samochodem. Pod domem przytuliliśmy się do siebie, jak za dawnych, dobrych czasów.
– Będzie dobrze – usłyszałam jego cichy szept – Musi być dobrze.