Powrót do rzeczywistości.

Po powrocie z wakacji usiadłam do pracy. Zaczęły się telefony od klientów, stres, projekty, wielogodzinne siedzenie przed monitorem. Dodatkowo czas zajmuje mi remont i nadzór nad wszystkimi fachowcami, co może przyprawić zdrowego człowieka o nieziemski ból głowy… Jeśli ktoś, kiedyś, chociaż raz, przerabiał temat remontu mieszkania czy domu, powinien zrozumieć o czym teraz piszę 😉

Ale, do rzeczy… Zaczęłam normalnie funkcjonować i zaczął się ból. Już sam trammal nie wystarczał. Bolało, pulsowało…
Pewnego dnia znowu dopadł mnie ten straszny, ciągły ból, podczas którego nie jestem w stanie ruszyć głową, otworzyć ust, poruszać powiekami, tylko leżę i staram się nie oddychać, bo każdym nawet najmniejszy ruch potwornie boli. W takim czasie bolą wszystkie punkty neuralgiczne, oczywiście w moim przypadku, znajdujące się po lewej stronie.

Zęby. Przeważnie górne, ale przy zaostrzeniu stanu również dolne. W zależności od nasilenia objawów, boli albo szóstka i piątka, albo wszystkie, od szóstki do dwójki. Z zębami to w ogóle jest śmieszna sprawa, ponieważ wszystkie, z lewej strony, mam wyleczone kanałowo i ubrane w koronki, wobec czego nie powinnam nic czuć a mam wrażenie, że bolą mnie okrutnie…

– Tylko co mnie boli? – zadaję sobie często pytanie, przejeżdżając językiem po zębach-nie-zębach – Koronki? Czy koronki i zęby pozbawione żywych nerwów mogą boleć? To jak chichot losu.

Moje lewe oko. Kolejnym punktem na mapie mojej lewej strony twarzy jest oko. Ból oka, ból nad okiem, z lewej i z prawej strony. Zamknięcie powieki. I łzy, które nagle zaczynają płynąć. Bez przyczyny. Bez potrzeby.

Szczęka. Boli kiedy nią ruszam, zbyt szybko, zbyt nieuważnie. Boli, kiedy ją otwieram. Nie znoszę ziewać, bo to też boli. Nauczyłam się mówić minimalizując otwarcie buzi. Nauczyłam się uśmiechać jedną stroną. Najgorzej jest na spotkaniach, kiedy muszę mówić wyraźnie i uśmiechać się do klientów. Po każdym spotkaniu czuję się jak po ciężkiej bitwie. Powtarzam sobie wtedy, że…
– To była tylko bitwa. Przegrałam z bólem. Ale ból nie wygrał ze mną całej wojny. I walczę dalej.

Czaszka. Boli górna część czaszki, ale najbardziej to miejsce za uchem, miejsce po kraniotomii… Potrafi mocno dać mi w kość. Próbuję to masować, uciskać, ale efekt po takich zabiegach jest chyba odwrotny.

Moje lewe ucho. Moje lewe ucho to oddzielny temat. Po drugiej operacji słuch do mnie wrócił, w dziewięćdziesięciu procentach, jednak bywa i tak, że ucho mi się jakby zatyka i wtedy słyszę wszystkie dźwięki jakby płynęły zza ściany. Ten efekt mija, zwykle po paru godzinach. Przez ten czas znowu jestem przygłucha i najczęściej wtedy mam szum i pisk w tym uchu. Myślę jednak, że to minie. Że w tym wypadku potrzebny jest czas. Poza tym lekka głuchota, może nie jest komfortowa, ale nie przeszkadza. Można z nią funkcjonować. To nie jest ból, który powala mnie na kolana i powoduje, że błagam o koniec.

Zastanawiałam się czy coś się zmieniło po operacji, po drugiej oczywiście, bo po pierwszej efektu nie było, oprócz trwałego ubytku na słuchu i obolałej czaszki. Ale czy coś się teraz zmieniło?

– Tak. Zmieniło się.

Od pewnego czasu nie odczuwam silnego pieczenia i mrowienia skóry twarzy. Jeśli coś czuję to jest to trzydzieści procent tego, co było wcześniej. Ból, pieczenie, mrowienie nie dochodzą do nosa. Kiedyś, kiedy bolało i piekło, czułam jakbym miała pół twarzy w ogniu, do równiutkiej granicy połowy nosa. Dzisiaj, nie czuję ognia, jedynie lekkie swędzenie, trochę mrowienia, trochę pieczenia a wszystkie te objawy kończą się na wysokości połowy oka. To ulga. Nie wiem, nie pamiętam, od kiedy tak jest… Od kilku tygodni? Może…
To się stało. Tak po prostu. W jakimś momencie.

Nagle mnie olśniło. Coś się jeszcze jednak zmieniło!

– Ostatni piorun… – pomyślałam – Kiedy go czułam ostatni raz? – zapytałam sama siebie.

Zaczęłam cofać się myślami w przeszłość…

– Jeden raz na wycieczce podczas wakacji… Ale był bardzo słaby i krótki. A wcześniej? W lipcu. Pamiętam pioruny w połowie lipca. Ale pod koniec już ich chyba nie było? Ani w sierpniu…

Kiedy byłam na wizycie kontrolnej u profesora M. zarówno po pierwszej, jak i po drugiej operacji, za każdym razem przede wszystkim interesowały go uderzenia pioruna, czy je czuję, czy się pojawiają… Po drugiej mikrodekompresji zjawiłam się u niego po sześciu tygodniach.

– Czy ma Pani pioruny? – zadał pytanie.
– Tak – odpowiedziałam – Pierwszy raz pojawiły się po trzech tygodniach od operacji.
– Czyli nie udało się… – odparł.

Te słowa pamiętam do dzisiaj. Dźwięczą mi w uszach i nie tylko w uszach… To był wyrok. Nie udało się. Nie ma nadziei.

Dzisiaj ta nadzieja rozkwitła we mnie znowu. Na razie jest wątła i nieśmiała. Ale brak istnienia piorunów przez ostatnie tygodnie… A może jednak? Może coś się udało? Poczekam jednak jeszcze kilka tygodni. Jeśli utrzyma się taki stan, jak obecnie, pójdę do mojego neurochirurga i zapytam, czy mogę uznać to za połowiczny sukces. Czy mogę mieć nadzieję, że ten stan się utrzyma?

Nazywam to połowicznym sukcesem ponieważ nadal odczuwam niesamowite bóle, z którymi nie umiem sobie poradzić. Ale czy to możliwe, żeby i one się cofnęły?

Kiedy dzisiaj myślę o tym wszystkim, siedząc na łóżku i pisząc te wszystkie słowa, mam nadzieję. Nadzieję, że druga operacja jednak pomogła. Może nie jestem książkowym przypadkiem. Wszystko trwa dłużej i efekt nie jest taki, jakiego spodziewałam się jeszcze w styczniu. Ale jednak są zmiany i… Przewrotnie mam nadzieję, że może stan w jakim jestem, utrzyma się… a ja wygram kolejną bitwę z neuralgią i ból w coraz mniejszym stopniu będzie panował nad moim ciałem, i nad moim życiem.