Był koniec marca, wczesna wiosna. Wróciłam właśnie ze służbowego wyjazdu. Za oknem widać było tylko pojedyncze światełka, połyskujące w nocnej ciemności. Poczułam pragnienie i sięgnęłam po szklankę z wodą. Wypadła mi z ręki. Próbowałam podnieść ją jeszcze raz, ale bezskutecznie. Prawa ręka odmówiła mi posłuszeństwa. Rano ogarnęło mnie przerażenie. Nie mogłam wstać z łóżka. Nie czułam prawej strony ciała. Zupełnie nie miałam nad nim władzy…
Kolejne godziny pamiętam jak przez mgłę. Internista, neurolog, konsultacja, poważne miny, uspokajające słowa, karetka, oczekiwanie w małym, obskurnym, szpitalnym pokoiku, kolejny lekarz, diagnoza…
– Niech Pani usiądzie – usłyszałam – wszystko będzie dobrze. Na razie zostawiamy Panią w szpitalu. Ma Pani nowotwór mózgu.
Nie uwierzyłam.
W szpitalu okazało się, że to jednak nie jest guz i że w ogóle nie wiadomo, co mi dolega. Objawy powoli się cofały a lekarze zaczęli patrzyć na mnie, jak na symulantkę. Wypuszczono mnie. Bez specjalnych zaleceń, bez pomocy, bez diagnozy.