Pierwszy dzień.
Rano ratownik zdjął ze mnie zieloną fizelinę i ubrał w piżamę. Podał wzmacniającą kroplówkę i masę środków przeciwbólowych.
Latałam w innej rzeczywistości. Kolorowe obrazy. Ludzie. Rośliny. Stwory i potwory. Wszystko mi się mieszało. Sen z rzeczywistością. Wyobraźnia przeplatała się z życiem.
Zabrano mnie ta tomografię. Przyszła pielęgniarka z wózkiem.
– Uda się Pani tutaj usiąść? – spytała.
Nieprzytomnie spojrzałam na nią i próbowałam się poruszyć.
– Pojedziemy na łóżku – podsumowała od razu.
Zamknęłam oczy. Pojechałyśmy. Trzęsło i bolało. Marzyłam, żeby ta wyprawa już się skończyła. W pracowni obrazowej musiałam przełożyć się z mojego łóżka na stół do tomografii. Pomagały mi trzy osoby. Potem powrót do mojej sali. Zasnęłam z wyczerpania.
Pojawiła się moja mama. Chyba się umyłam przy jej pomocy. Potem był Zbyszek. Siedział przy łóżku. Cały czas miałam obandażowaną głowę. Ucisk głowy potrzebny był podobno z powodu pęcherzyków powietrza w przestrzeniach mózgowych, które uwidoczniono w tomografii. Z wizytą był też u mnie neurochirurg. Coś mówił, pytał… chyba… A może go nie było…?
Z tego dnia pamiętam tylko, że co jakiś czas prosiłam o środki przeciwbólowe. Bo bardzo bolało. Nieustannie.
Drugi dzień.
Ból. Kroplówki. Zbyszek. Pielęgniarki. Zastrzyki. Mama. Rosół. Zbyszek. Dotyk. Noc. Sen.
Trzeci dzień.
Obudziłam się i poczułam ból. Niewyobrażalny. Było mi niedobrze. Miałam odruchy wymiotne. Chciałam tylko spać i obudzić się po wszystkim. Było trudniej niż po pierwszej operacji. Byłam bardziej zmęczona, obolała, otumaniona. Zaczęto podawać mi morfinę, bo tylko ona łagodziła ból.
Tak przeżyłam dzień trzeci, czwarty, piąty…