Cisza i burza.

Po dwóch dniach niesamowitego cierpienia trochę mi odpuściło. Niby jest lepiej, ale nadal czuję ból neuralgiczny. Rany na głowie się goją. To dobrze. Mimo to zaczynam się martwić. Jutro mijają dwa tygodnie od operacji a ja nadal walczę z bólem.

– Trzeba czekać – mówi do mnie Zbyszek – To jeszcze zbyt krótki okres. Będzie dobrze, zobaczysz…
– Wierzysz w to? – pytam ciągle – Naprawdę w to wierzysz?
–Tak.

Wieczorem położyłam się. Zaczęłam oglądać jakiś film.
Boli mnie cała głowa. Mam ból połączony, czaszki po kraniotomii i ból neuralgiczny. Boli mnie coraz mocniej. Nie mówię. Nie funkcjonuję. I nagle…

Pierwszy piorun. Drugi piorun. Słabszy niż zwykle, ale doskonale znajomy. Mijają sekundy. Leżę w tej samej pozycji i nie mogę zebrać myśli. Trzeci piorun. Czwarty piorun. Łzy stają mi w oczach. Podnoszę lekko głowę i patrzę na Zbyszka, który siedzi w drugim pokoju przy komputerze, odwrócony do mnie plecami. Już chcę go zawołać, ale powstrzymuję się. Powiem mu, ale za chwilę. Niech ma jeszcze ten czas nadziei, która we mnie właśnie umarła.

Myślę o tym co się stało i mam pustkę w głowie.

Kilkanaście minut później przychodzi do mnie mój mężczyzna. Uśmiechnięty. Zadowolony.
– Miałam pioruny – wyrzucam z siebie i czuję jak łzy napływają mi do oczu. Zalega cisza. Po chwili słyszę…
– To jeszcze nic nie znaczy. Jesteś zmęczona. Musisz więcej spać. Oszczędzać się.

Zbyszek nawet mnie nie dotknął. Patrzył tylko i wyszedł.

Patrzę przez okno na zarysy drzew kiwających się w rytm wiatru. Słyszę szelest liści. Nie chcę tracić nadziei, ale właśnie przestałam wierzyć, że będzie dobrze.

Musisz się jakoś pozbierać. Musisz żyć pomimo… – szepczę do siebie samej – Jutro musi być lepiej.