Ludzie wokół mnie zaczęli mnie pocieszać. Że niby nie mogę nie mieć nadziei. Że trzeba szukać, walczyć… A ja sobie myślę, że walczyłam siedem lat. Szukałam siedem lat. Przeszłam różne diagnozy. Waliłam głową w mur niezrozumienia. I dzisiaj, teraz, nie mam siły… Na co mam liczyć? Na co czekać?
Tylko dwie osoby powiedziały coś ważnego, co spowodowało ulgę. Nie mówiły o perspektywach i nieznanych możliwościach. Dwie osoby…
Zbyszek.
Powiedział, że jeśli rzeczywiście nigdzie nie będzie już żadnych możliwości ulżenia mi w cierpieniu, że jeśli za granicą też nic nie znajdziemy, wtedy on zakończy moje cierpienie a zaraz potem swoje. Bo nie będzie skazywał mnie na takie życie-nie-życie w bólu. Spojrzałam wtedy prosto w jego oczy i zaufałam, że w razie potrzeby, zrobi to. Zrozumiałam, że jedynie on wie, o czym mówię i dlaczego o tym mówię. Że nie ma to nic wspólnego z depresją czy załamaniem, że nie potrzebuję psychologa, bo psychoterapia nic tu nie pomoże. Zrozumiałam, że wie jak cierpię i że to nie jest życie, tylko więzienie uplecione z niewyobrażalnego, ciągłego bólu. Więzienie stworzone przez moje, własne ciało. W dziwaczny, przewrotny sposób poczułam wtedy jego miłość.
Kasia.
Moja przyjaciółka jako pierwsza powiedziała mi, żebym dała sobie czas. Że mam prawo czuć to, co czuję. Że nie muszę teraz mieć w sobie nadziei. Że nie muszę być silna i skakać z radości. że mogę płakać i mieć wszystkiego dosyć.