Przedpołudniem pojechałam do kolejnego lekarza zajmującego się bólem. Starałam się nie tworzyć sobie w głowie żadnych nadziei, żeby… żeby się nie rozczarować. Dojechałam na Ursynów. Ładnie zaprojektowany budynek skrywał w sobie ból i cierpienie. W tym miejscu mieści się bowiem hospicjum. Weszłam przez oszklone drzwi, potem po schodkach, na pierwsze piętro i zobaczyłam otwarte drzwi jednego z pokoi. W gabinecie siedział mężczyzna w średnim wieku.
– Dzień dobry. Pan doktor J.? – zapytałam.
– Tak. Proszę wejść – odparł, wstając od razu i podchodząc do mnie z uśmiechem na twarzy.
Usadowiłam się w wygodnym fotelu. Przestronny, jasny pokój nastrajał do rozmowy. Lekarz zaczął wypełniać dokumenty a następnie poprosił, żebym opowiedziała swoją historię. Zaczęłam mówić. Po kolei, powoli, o wszystkim. O tym jak to się zaczęło, przeszło siedem lat temu, o tym jak ból narastał i stawał się coraz bardziej nieznośny… O lekarzach. O diagnozach. O próbach leczenia. O hipotezie neuralgii, którą postawił dentysta a nie neurolog. O dwóch mikrodekompresjach. Nieudanych… O tym, jak miałam kłopoty z sercem, kiedy schudłam. O braku odporności organizmu. O niesamowitym bólu. O próbach brania leków przeciwko padaczce. Mówiłam i mówiłam…
Czasami lekarz przerywał mi, zadając jakieś pytanie. A ja czułam się tak, jakby naprawdę ktoś miał dla mnie czas, jakby naprawdę mnie słuchał… To co powinno być normalne, w dziwaczny sposób, wydało mi się dziwne. Jak to? Pyta? Słucha? Zadaje pytania? Wydaje się być zainteresowany? To nienormalne!
Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo moje myślenie, wypaczyła polska rzeczywistość w służbie zdrowia. Nie spodziewam się już, że ktoś może pomóc, że poświęci czas, że naprawdę się zainteresuje… Nastawiona jestem albo na rozmowę z lekarzem w przerwie, w korytarzu, w biegu…, albo na rozmowę z niedouczonym palantem, który nie wiedzieć czemu dostał tytuł doktora nauk medycznych…, albo też na rozmowę z kimś kompletnie znudzonym i niezainteresowanym. Kiedy siedziałam na przeciwko doktora J. i opowiadałam o swoich przejściach, naprawdę miałam wrażenie, że jestem w odpowiednim miejscu. Nawet jeśli to spotkanie miałoby nic nie wnieść do mojego życia z chorobą…
– Zaproponuję Pani Sativex – usłyszałam, kiedy skończyłam opowiadać – próbowała Pani kiedyś palić zwykłą marihuanę?
– Dwa razy. Na studiach – odparłam.
– A teraz?
– Nie.
– Sativex to lek na bazie konopii. Jego właściwości przeciwbólowe osiągamy, stosując go w zestawieniu z jakimś innym lekiem przeciwbólowym. W Pani przypadku mógłby być to trammal, skoro używa Pani Zaldiar-u. Lek sprzedawany jest w aerozolu. Zaczyna się od jednej dawki. Maksymalnie można dojść do dziesięciu dawek. Ilość podwyższa się co jeden lub dwa dni. Jeśli przy zastosowaniu maksymalnej liczby, nie uzyskujemy efektu przeciwbólowego, wtedy znaczy to, że lecznicza marihuana, nie działa na Panią. Najczęściej cel osiągany jest przy pięciu dawkach. Może powodować senność. Jeśli senność jest zbyt duża, przeszkadza w funkcjonowaniu, może się okazać, że nie będzie Pani mogła stosować tego leku.
– Czy jeździ Pani samochodem?
– Tak – odparłam – sporo.
– W Polsce nie powinno się jeździć, biorąc ten lek, bo podwyższony poziom TSH wyklucza możliwość prowadzenia pojazdów. Chociaż, kiedy organizm się przyzwyczai do leku, raczej nie wpływa na zdolności psychoruchowe. W ulotce nie ma nic na temat bezwzględnego zakazu prowadzenia po pierwszym okresie, w którym ustalana jest dawka.
– To problem, muszę pomyśleć… – odparłam.
– Do następnego naszego spotkania, spróbuję się jeszcze dowiedzieć od mojego kolegi o wskazania i przeciwskazania do wykonania termolezji zwoju Gassera a Pani może się dowie, skonsultuje w sprawie cyberknife… W tym miejscu, o którym mówiłem.
O tych dwóch metodach również rozmawialiśmy w trakcie wizyty.
Dostałam receptę, szczegółową instrukcję stosowania oraz numer telefonu, pod który w razie wątpliwości, mogę zadzwonić. I wyszłam.
Wieczorem zdecydowałam, że spróbuję wziąć leczniczą marihuanę, ale dopiero po powrocie z wakacji, na które mamy pojechać. Nie chciałabym zasnąć za kierownicą albo przespać jedynego tygodnia urlopu jaki mamy przed sobą.