Ból. Chwila ciszy. Ból. Chwila ciszy. Ból. Ból. Coraz większy ból. Coś skacze za uchem. Ból.
Siadam na łóżku.
– Zaczyna się… – szepczę sama do siebie.
Kładę się na boku. Strzał. Zwijam się w kłębek. Ból rozlewa się po wszystkich gałązkach nerwu. Ruszam szczęką. Boli nie do wytrzymania. Zamieram w jednej pozycji, na boku, z nogami podciągniętymi pod brodę. Nie chcę się ruszać, żeby nie wywołać kolejnego strzału ani większego bólu. Leżę. Mijają minuty. Przeszywa mnie kolejny strzał a stały ból przybiera na sile. Po policzku płynie mi pierwsza łza. Czuję ból. Uciskam miejsce za uchem w nadziei, że pomoże… Nie pomaga.
Mijają godziny. Boli niemiłosiernie. Co jakiś czas, stały ból przerywa ostry strzał, jak porażenie prądem.
Jest wieczór. Leżę wyczerpana na łóżku i nie chcę istnieć.
– Dlaczego? – pytam sama siebie – Jaki sens ma takie życie? Nikt nie może mi pomóc a ja… nie daję już rady.
Przypominam sobie, że już to kiedyś mówiłam. Nie raz, nie dwa razy, nie trzy… Ale ciągle jestem. Bo wola życia cały czas we mnie jest, tylko ten ból z roku na rok jest jakby silniejszy… A może to ja jestem słabsza?
Leżę. Jest noc. Wszyscy śpią. Ja też próbuję zasnąć. Jestem taka zmęczona… W końcu film mi się urywa. Odpływam. Budzę się o świcie, przed piątą. Czuję ból.
– Mój kolejny dzień z bólem… – myślę.
Zamykam oczy. Chcę spać i nic nie czuć.