Wczoraj stało się coś dziwnego… Wyszłam na chwilę z domu. Było zimno. Wiał lekki wiatr. Nic mnie jednak nie bolało, nic nie strzelało… Kiedy wróciłam do domu nic nie czułam. Nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, ból zaczął rozsadzać mi twarz . Rozprzestrzenił się w kilka sekund.
Bolały zęby, oko, żuchwa…
Płynęły łzy.
Strzelały pioruny.
Wszystkie objawy pojawiły się niespodziewanie. Zazwyczaj piorun atakował mnie nagle, natomiast ból nadchodził falami, dając czas na przygotowanie. Tym razem było inaczej… Dlaczego? Czy od dzisiaj tak właśnie będzie?
Niespodziewany atak mojego wroga, powalił mnie. Leżałam na łóżku, modląc się o koniec. Czułam igły, drętwienie, strzały, pieczenie… zwijałam się z bólu jak oszalały ślimak. Nie mogłam mówić, bo ruch szczęki wywoływał gigantyczne cierpienie…
Dzisiaj, po upływie 12 godzin i połknięciu trzech proszków jest odrobinę lepiej.
Zaczynam mówić, nie poruszając buzią.
Piecze, pali, wbijają mi się igły, boli i strzela, ale z mniejszym natężeniem.
Nie zwijam się w cierpieniu na łóżku, ale nadal nic nie mogę robić…
Wczoraj, dzisiaj… to jest nowa jakość… neuralgiczny koszmar o imieniu FURIA.