Przez ostatnie dwa tygodnie walczę z prawdziwym wirusem grypy. Nigdy więcej nie określę zwyczajnego przeziębienia mianem grypy. Nigdy! Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Dopiero po ataku wirusa-mutanta na swój organizm poczułam na własnej skórze z czym to się wiąże… Najpierw przez osiem dni walczyłam z gorączką wahającą się między 39,5 a 41 stopni. A teraz leżę osłabiona tak potwornie, że nie mam siły sięgnąć po kubek z herbatą stojącą koło łóżka… Zgroza! Taki stan organizmu nie poprawia samopoczucia. Dość mam łóżka, ale nie mam siły z niego wstać.
Do tego wszystkiego w połowie trwania grypy dopadł mnie ból głowy i to był chyba ten moment, w którym się poddałam. Ból głowy w połączeniu z czterdziestostopniową gorączką rozłożył mnie na łopatki, z których do dzisiaj nie mogę powstać.