Ból jest wszechogarniający. Trwa nieustannie. Decyduję się na wizytę u mojego neurochirurga…
Godzina ósma rano. Dojeżdżamy do szpitala i idziemy na oddział. Stajemy w kolejce. Przed nami kilka osób. Profesor przyjmuje swoich pacjentów przed operacjami, w każdą środę.
Poznaje mnie od razu. Zaprasza do gabinetu i pyta:
– Jak Pani słyszy?
– Bywa różnie – odpowiadam – najczęściej słyszę, ale bywają dni, kiedy nic nie słyszę.
– No tak…
– Panie Profesorze – zaczynam – przychodzę, ponieważ mój ból się powiększył. Tak nie da się żyć. Nie wiem co robić…?
– Czy jest Pani pod opieką neurologa? – pada pytanie.
– Nie.
– Dlaczego?
– Ponieważ do tej pory nie udało mi się trafić na nikogo sensownego – mówię z niepokojem w głosie, bojąc się jak zareaguje – Próbowałam. – dodaję – Jakoś nie miałam szczęścia…
Profesor myśli przez chwilę. Bierze jakąś kartkę i zaczyna pisać i mówić równocześnie.
– Tu taj ma Pani nazwiska trzech lekarzy. Ma Pani pójść do któregoś z nich. To neurolodzy lub anestezjolodzy. Proszę nie iść do nikogo innego, tylko do kogoś z tej listy. – przerywa na chwilę, podnosi głowę znad kartki i spogląda do mnie, jakby chciał podkreślić, że tylko te osoby mogą mi pomóc – Jeśli po trzech miesiącach… – kontynuuje – nic się nie poprawi, wtedy proszę do mnie wrócić. Zaproponuję leczenie chirurgiczne.
– Dobrze. – odpowiadam – Dobrze. Spróbuję.
Nie wierzę w proszki i neurologów. Bez przekonania, ale mogę spróbować. Jeszcze raz.
Myśląc o lekach, widzę siebie, jako wymiotującą, półprzytomną osobę, chodzącą „po ścianach”. Bez siły na cokolwiek. Bez woli. Bez życia. Jeśli tak będzie znowu, nie zgodzę się na to. Nie będę brać leków. Jeśli tak będzie…