W sobotę obudziłam się z potwornymi objawami neuralgii. Lewy policzek spowijał ogień. Myślałam, że jest rozpalony do czerwoności. Że żarzy się jak węgiel w piecu. Że moja lewa strona twarzy ma temperaturę stu stopni Celsjusza.
Zapytałam Zbyszka:
– Mam tu czerwoną skórę?
– Nie, jest całkiem normalna. Twoja lewa strona wygląda zupełnie tak samo, jak prawa – odparł.
– Niemożliwe, czuję zupełnie inaczej… Dotknij, zobacz mój policzek, jaki jest gorący… – poprosiłam a On delikatnie mnie musnął.
– To miejsce nie jest cieplejsze – odpowiedział z uśmiechem.
Wiedziałam, że mówi prawdę, ale czułam zupełnie coś innego.
Do tego wszystkiego, ból się rozprzestrzeniał, nabierał siły, rósł z minuty na minutę…
Musiałam pracować. W poniedziałek miałam oddać layout stu stronicowego katalogu dla jednej firmy. Usiadłam wobec tego do biurka i włączyłam komputer. Siedziałam i czułam tylko ból, straszny ból, pieczenie, mrowienie, drętwienie, robiło mi się niedobrze z bólu. Byłam na pograniczu swoich możliwości. I wtedy…
Wstał Jaś. W złym humorze, z poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości, jak to bywa u nastolatków. Zaczął się kłócić, o wszystko. Chciałam, żeby się uspokoił. Wiedziałam, że dzisiaj nie wytrzymam jego dąsów. Ale Jaś się nie zatrzymał. Skupiony na własnych emocjach urządził nam dziką awanturę (lepiej nie będę pisać z jakiego powodu, bo powód był oczywiście „wyssany z palca”).
Mój mózg tego już nie wytrzymał. Ból pomieszał się ze stresem. Czaszka pulsowała, ból ciągle rósł. Obszar zaatakowany się powiększał. Czułam jakby bolała mnie skóra, kości czaszki i sam środek mózgu. Czułam ból ucha, oka i zębów. Chciałam umrzeć. W pewnym momencie zrobiło mi się niedobrze. Wypicie łyka płynu stanowiło problem. Przestałam więc pić a przecież od rana nic nie jadłam. Summa summarum dzisiaj nie przyjmowałam żadnych substancji odżywczych. Modliłam się, żeby czas płynął szybciej, ale minuty wlokły się wolniej niż najbardziej leniwe ślimaki. Nie mogłam zasnąć, bo ból był zbyt duży. Nie mogłam jeść, ale pić bardzo mi się chciało. Zaryzykowałam… Sięgnęłam po szklankę, napiłam się łyka i pobiegłam do łazienki… Po dwóch dniach stresu i bólu nie miałam już na nic siły. Ani na ogarnięcie ciała, ani duszy…
Leżałam dalej, czekając na „nie-wiadomo-co”. Wiem że przychodził do mnie Zbyszek, o coś pytał. Nie bardzo rozumiałam, co do mnie mówi. Przeleżałam tak około dziewięciu godzin. W końcu, szczęśliwie, totalnie wykończona fizycznie, odpłynęłam w odmęty krainy, gdzie nic nie wiem, nic nie czuję, do miejsca, gdzie nic nie ma.
Wiem, że w ten sposób nie dam rady dłużej żyć… Tęsknie za tą krainą „NICOŚCI” i coraz bardziej mnie do niej ciągnie…