Nadzieja umiera ostatnia…

Kiedy zaczynałam pisać mojego bloga, myślałam, że opiszę historię osoby, która podjęła walkę z chorobą i wygrała. Nie wiedziałam wtedy, ile czasu zajmie mi poszukiwanie drogi do zdrowia, ale miałam głęboką wiarę, że mi się uda. Wiedziałam, że jestem silna, że łatwo się nie poddaję, że jestem optymistką i wydawało mi się, że to wystarczy, żeby wygrać. Chciałam dać nadzieję wszystkim chorym na neuralgię nerwu trójdzielnego. Nadzieję na to, że mogą być zdrowi…

Blog miał być historią człowieka, który walczył i wygrał. Blog miał pomóc wszystkim, którzy poddali się chorobie. Teksty miały zawierać prawdziwą historię i opis sposobów leczenia, które doprowadziły mnie do wyzdrowienia. Blog to miała być opowieść o drodze do wolności, jaką daje zdrowie.

Tymczasem wczoraj… Chyba po raz pierwszy pomyślałam, że zawieszę moje pisanie. Choruję już osiem i pół roku i nigdy jeszcze nie poczułam się tak, jak wczoraj. Przeżyłam niesamowite bóle, załamania, myślałam o „skończeniu” ze sobą, przeżyłam strach przed operacjami, próbowałam różnych metod, które zawodziły a jednak zawsze, gdzieś głęboko, tliła się nadzieja. Wczoraj ona zgasła. Po raz pierwszy pomyślałam, że nie ma dla mnie ratunku, że nigdy nie uwolnię się od bólu…

Wczorajszy dzień.
Późnym popołudniem dotarłam do prywatnej przychodni, gdzie przyjmuje znany w Polsce neurochirurg, doktor G. Kiedyś już u niego byłam. Po poprzedniej wizycie nie miałam na jego temat dobrego zdania. Okazało się wtedy, że termin operacji, który mi zaproponował wypada za trzy lata, co było dla mnie nie do zaakceptowania. Trzy lata życia z bólem wydawało mi się nieskończonością. Postanowiłam wówczas pójść do innego neurochirurga i dzisiaj jestem po dwóch odbarczeniach nerwu trójdzielnego a do terminu operacji u tego neurochirurga pozostał jeszcze rok. Ale to nie jest w tej chwili najważniejsze…

Wczoraj zapukałam do drzwi jego gabinetu i weszłam. Ów lekarz siedział pochylony nad biurkiem i coś zapisywał. Kiedy weszłam, nie podniósł nawet głowy i nie odezwał się słowem. Usiadłam wobec tego na krześle i cierpliwie czekałam, aż mnie zauważy. W końcu podniósł głowę. Nie przywitał się, nie uśmiechnął, tylko zadał pytanie.

O co chodzi?
Byłam u Pana jakiś czas temu – odparłam – Mam neuralgię nerwu trójdzielnego i jestem po dwóch mikrodekompresjach. Operował mnie profesor M. Po pierwszej operacji ogłuchłam. Druga miała na celu poprawienie słuchu. Bóle niestety nie ustały, słuch wrócił, choć nie w całości. Profesor zaproponował mi teraz neurostymulator, ale… Chciałam zapytać czy może Pan mógłby mi zaproponować inne rozwiązanie? Czy miałby Pan jakiś pomysł dla mnie?
Nie – odpowiedział krótko – moje kompetencje skończyły się na pierwszej propozycji odbarczenia nerwu. WIęcej nie mam nic do zaoferowania. Najlepszym i chyba jedynym rozwiązaniem dla Pani jest neurostymulator. Proszę skorzystać z propozycji Profesora M. To chyba ostatnie możliwe wyjście. Jeżeli i to nie pomoże…

Wydawało mi się, że chciał, żebym już poszła. Za wizytę zapłaciłam 300 złotych a trwała półtorej minuty. Nie chciałam wychodzić, chciałam rozwiązania, którego on dla mnie nie miał. Potrzebowałam chwili, żeby przyswoić tę myśl.

Czy mógłby Pan chociaż spojrzeć na moje wyniki ostatniego MRI i powiedzieć czy Pana zdaniem wszystko jest w porządku? – zapytałam.

Niechętnie wziął ode mnie płytę z opisem. Ledwo włożył ją do komputera a już zaczął mówić, że wszystko jest w porządku, że tak wygląda mózg po operacji, etc.

Potem spojrzał na mnie wzrokiem, który mówił: Co Pani tu jeszcze robi? Po prostu chciał, żebym już wyszła. Wstałam wobec tego i pożegnałam się grzecznie, chociaż miałam ochotę krzyczeć. Otworzyłam drzwi na korytarz. Siedział tam Zbyszek i Jaś.

Co tak krótko? – zapytał – Wizyta trwała tylko 7 minut? Co Ci powiedział?
Za chwilę…. – odparłam i poczułam jak łzy napływają mi do oczu – Wyjdźmy stąd i wszystko Ci opowiem.

Nie chciałam mówić przy dziecku o tym, że nie ma dla mnie sensownego rozwiązania, że jestem niechcianym pacjentem, bo nie przynoszę pożądanych rezultatów, że…

Wieczorem, w domu, powiedziałam Zbyszkowi, że straciłam nadzieję. Że nie ma dla mnie ratunku a ja nie wytrzymam dłużej życia z bólem. Bo to ja budzę się rano z bólem, pracuję z bólem i kładę się spać z bólem. To ja mdleję z bólu. To moją głowę rozsadzają pioruny, strzały bólowe nie do wytrzymania. To ja żyję z tym dzień za dniem, godzina po godzinie. Wieczorem płakałam wtulona w Zbyszka.

Do tej pory zawsze żyłam jakąś nadzieją. Miałam plan na przyszłość. Wiedziałam co jeszcze mogę zrobić, do kogo pójść. Czepiałam się nadzieji i dzięki temu mogłam zmuszać się do istnienia i próbować coś robić. Dzisiaj, chociaż może nic wielkiego się nie stało, ale ten lekarz złamał moją wiarę, że coś może się udać. Po raz pierwszy usłyszałam od lekarza słowa: „Nic nie mogę dla Pani zrobić.” Może to o to chodzi?

Nie wiem czy nadal będę pisać, bo straciłam wiarę. Nie wiem czy uda mi się z tego podnieść. Pisanie tylko o bólu i cierpieniu nie ma sensu. Miałoby sens wtedy, kiedy wierzyłabym w istnienie możliwości wyleczenia. Blog miał dawać wiarę w istnienie lepszej przyszłości.