Mój ukochany Jeep od jakiegoś czasu przeżywa ciężkie chwile. Kilka miesięcy temu jego komputerowe serce wydało smutny dźwięk a na monitorze pojawił się komunikat:
„Zleć sprawdzenie hamulca postojowego.”
Zaświeciła się żółta ikonka świadcząca o awarii hamulca i ogarnęła mnie groza. Kiedy dojechałam pod dom, Jeep odmówił dalszej jazdy. Kiedy wciskałam pedał gazu, stał w miejscu, buczał, tak jakby miał zaciągnięty hamulec i zupełnie nie chciał ruszyć. Zadzwoniliśmy do serwisu, przyjechała laweta…. Podczas podnoszenia na naczepę pomocy drogowej, Jeep sam się odblokował, ale i tak wysłaliśmy go do sprawdzenia. W serwisie patrzyli się na nas dziwnie, bo nic nie zapisało się w czarnej skrzynce, którą posiadają teraz wszystkie nowe samochody. Chyba nam nie uwierzyli…
Wróciliśmy do domu i zaczęłam jeździć dalej, po kilku dniach sytuacja się powtórzyła, ale tym razem zamiast wrócić do domu, pojechałam bezpośrednio do serwisu i stanęłam u nich na parkingu. Stanęłam nieodwołalnie, bo Jeep przestał się znowu ruszać. Tym razem wszyscy mechanicy mieli okazję zobaczyć awarię na własne oczy. Zostawili go i obiecali naprawić. Po dwóch dniach zgłosiliśmy się po odbiór. W punkcie serwisowym powiedzieli nam, że była to wina czujnika, że go wymienili i wszystko będzie dobrze. Ucieszyliśmy się niewymownie.
Po tygodniu normalnego jeżdżenia zapomnieliśmy prawie o całej sprawie. Wyruszyliśmy w trasę. Na obrzeżach miasta usłyszeliśmy znowu radosny dźwięk Jeep’a. Pojawił się znajomy komunikat i zapaliła żółta ikonka. Zawróciliśmy i pojechaliśmy bezpośrednio do serwisu. Na miejscu wszyscy mieli dosyć dziwne miny. Zabrali samochód i obiecali go naprawić. Tym razem postanowiono przeprogramować i aktualizować system. Po kilku dniach znowu przyjechaliśmy odebrać naszą chorującą maszynę.
– Tym razem powinno wszystko być dobrze – zapewniał nas szef szefów z serwisu.
Po dziesięciu dniach byliśmy u niego z powrotem, pokazując tak dobrze już nam znany komunikat i świecącą na żółto ikonkę. Mechanicy rozłożyli ręce. Do wymiany w układzie hamulcowym pozostała jedynie dosyć droga część komputera. Serwis obiecał sprowadzić tę część z Włoch. Nam pozostało czekać na wymianę i cieszyć się, że samochód ma wykupioną gwarancję. Po kilku dniach przyjechaliśmy po niego.
– Teraz na pewno będzie już dobrze – usłyszeliśmy – nie ma już czego wymieniać. Wszystko zostało naprawione i obejrzane kilkukrotnie.
Odjechaliśmy z dużym poczuciem niepewności i nadziei, żeby… po kilku dniach zgłosić się z tą samą awarią. Panowie mechanicy przestali patrzyć nam w oczy. Jako stali klienci, tym razem dostaliśmy samochód zastępczy. Po kolejnych kilku dniach wróciliśmy do serwisu…
– Nie wiemy o co chodzi. Nie mamy już czego wymieniać, więc przejrzeliśmy cały układ, nasmarowaliśmy części, przeczyściliśmy… Wszystkie dane o awariach wysłaliśmy do Włoch, do centrali. Poczekamy na ich odpowiedź. Oni wiedzą wszystko, więc muszą coś poradzić – powiedział do nas zdesperowany pracownik serwisu.
Minął już przeszło miesiąc. Nauczyłam się uruchamiać i odblokowywać hamulec, wykonując magiczną kombinację ruchów i zdarzeń. Czekamy na odpowiedź centrali.
Kiedy kilka dni temu znowu pojawił się komunikat na monitorze a Jeep znowu wydał z siebie głuchy i smutny dźwięk, pomyślałam że jestem jak On. W moim mózgu naprawiono wszystko. Miałam nawet re-operację, żeby było jeszcze lepiej. I nic. Wszystko powinno działać a nie działa. Brałam leki. Różne leki, i któryś z nich powinien na mnie zadziałać. Ale… nie działa żaden z nich. Wzięłam marihuanę. Okazało się, że jestem uczulona…
Jestem jak mój Jeep. Wszystko w nas naprawili, spróbowali wszystkich metod „leczenia” a my… oboje, cały czas „nie działamy” jak należy.