Refundacja leczenia za granicą.

Myśląc o wyjeździe do Berlina nie mogę zapomnieć o pieniądzach, które musiałabym mieć, żeby wykonać tam zabieg. Dlatego postanowiłam odwiedzić NFZ i zapytać o możliwości refundacji. Pojechałam tam razem ze Zbyszkiem. Weszliśmy do budynku, gdzie kłębił się tłum ludzi. 

Chcieliśmy załatwić dwie sprawy – Europejską Kartę Zdrowia i uzyskać informację o możliwości refundacji leczenia za granicą. Pobraliśmy numerek. Okazało się, że przed nami jest zaledwie 117 osób. Wykorzystując czas podeszłam do okienka nad którym widniał napis: INFORMACJA. Siedząca tu pani była bardzo miła, powiedziała, że musi sprowadzić kogoś innego, kto zajmuje się tymi sprawami. Kazała nam czekać. Po mniej więcej dziesięciu minutach przyszły dwie kolejne panie. Wysłuchały o co nam chodzi i zaczęły tłumaczyć kolejne kroki postępowania w sprawie uzyskania finansowania. Były bardzo przyjemne i spokojne. Poświęciły nam sporo czasu.

Okazuje się, że refundacja w Polsce jest możliwa, ale… No tak, zawsze musi być jakieś „ale”. Żeby rozpocząć procedurę akceptacji wniosku o leczenie za granicą należy najpierw mieć na piśmie opinię lekarza. Musi być to osoba ze stopniem profesorskim i być specjalistą w dziedzinie, w której staramy się o dofinansowanie. Musi być to osoba, która napisze, że w Polsce albo nie wykonuje się takiego zabiegu czy leczenia, albo też napisze, że nikt w Polsce takiego leczenia nie chce przeprowadzić. I to chyba najtrudniejszy krok do realizacji. Lekarze to dumne osobniki i przyznanie się do tego, że nie jest się w stanie pomóc pacjentowi może nie być proste.

Pozostaje mi liczyć na dobrą wolę mojego lekarza. Chyba nie mam wyjścia i muszę porozmawiać z moim neurochirurgiem, który ma stopień profesora i jak najbardziej specjalizuje się w „grzebaniu” w mózgach swoich pacjentów. Tylko co on na to powie?

Pożegnaliśmy się z obiema paniami i wróciliśmy do naszej kolejki po Europejską Kartę Zdrowia. Zadziwiająco szybko posuwała się ona naprzód i okazało się, że zostało przed nami już tylko około dziesięć osób. Niebawem staliśmy już przy okienku. Po wypełnieniu podstawowych danych na formularzach i obejrzeniu dowodu, urzędniczka na miejscu i „od ręki” wydała nam plastikowe karty. Karta Zbyszka jest ważna przez rok a moja tylko przez dwa miesiące. Okazuje się, że osoba ubezpieczająca się dobrowolnie, tak jak ja, dostaje zaświadczenie tylko na taki krótki czas. Zadziwiające, choć też zrozumiałe. Przecież mogłabym wyjechać i przestać opłacać składki. Z drugiej strony jest Zbyszek, który płaci wszystkie składowe do ZUS, też w każdej chwili może przestać to płacić a jednak państwo daje mu Kartę na rok. Gdzie tu sprawiedliwość? Ja za samą składkę zdrowotną płacę prawie pięćset złotych, on mniej…